Interwencja Arabii Saudyjskiej i jej sojuszników w Jemenie mająca na celu przywrócić władzę sunnickiego rządu wzbudziła obawy o dalszy trend na ropie naftowej. Rynek spekuluje, że jeżeli konflikt nie wygaśnie to zagrożony może być transport „czarnego złota” przez Zatokę Adeńską oraz dalej przez kanał Sueski. Jest to podstawowy szlak dla tankowców, które dziennie przewożą ponad 3 miliony baryłek ropy naftowej.
Drugim elementem wspierającym ceny ropy naftowej jest zwiększające się ryzyko fiaska negocjacji z Iranem. Do 31 marca mają się zakończyć rozmowy z Teheranem, których efektem powinno być stopniowe znoszenie sankcji gospodarczych w zamian za rezygnacje z programu atomowego. To powinno spowodować zwiększenie podaży „czarnego złota” o kilkaset tysięcy baryłek dziennie i po części było już wliczone w cenę WTI czy Brent.
Ponieważ obie kwestie pojawiły się niespodziewanie to reakcja na rynku ropy była silna i spowodowała jest wzrost cen o około 6%. To z kolei sprawiło aprecjację walut państw silnie uzależnionych od eksportu „czarnego złota” między innymi rubla, korony norweskiej czy dolara kanadyjskiego. Jednak warto zauważyć, że wyższa cena surowców energetycznych nie jest spowodowana poprawą koniunktury, ale obawami o jej podaż. Stąd np. lepsza kondycją waluta rynków wschodzących niepowiązanych z surowcami jest raczej wynikiem zaburzeń na głównych parach walutowych, a nie przejawem ich siły.
Również wyższe wyceny euro to także efekt słabnącego dolara do jena oraz walut surowcowych, a nie próba określenia euro jako bezpiecznej przystani. Wzrost cen ropy naftowej powodowany przez oczekiwania zaburzenia popytu nie powinien być odbierany jako zachęta do zakupu euro. Co innego, gdyby cena „czarnego złota” rosła ze względu na szybszy wzrost gospodarczy na świecie. Wtedy rzeczywiście byłby to argument zwiększający apetyty na ryzyko i wspierający wspólną walutę.